czwartek, 3 grudnia 2015

Metafizyka, duchy i teatr

Tekst opublikowany w miesięczniku "Czwarty Wymiar"

O magii teatru, czakramie energetycznym, duchu Bolku, dziwnych zjawiskach, o porozumiewaniu się ze zwierzętami i drzewami, spłacaniu długu oraz medytacji na scenie z Emilianem Kamińskim, aktorem, reżyserem, scenarzystą, założycielem Teatru Kamienica, rozmawia Marek Żelkowski.

W wielu wywiadach mówi Pan, że Teatr Kamienica to miejsce magiczne. Czy ma Pan na myśli to, że patrząc na scenę, wchodzimy na chwilę do innego świata? Świata, który wyczarowują aktorzy?
Tak, to również mam na myśli, ale nie tylko… Teatr jest zawsze miejscem magicznym. A Teatr Kamienica stał się w dodatku moim drugim domem. Domem, w którym przebywam dużo więcej niż w tym prawdziwym. Trochę szkoda, bo tamto miejsce również jest magiczne. Stary budynek z 1900 roku, który udało mi się uratować przed zagładą, duży ogród, psy… Ale przede wszystkim rodzina – żona i dwaj synkowie! Ciągnie mnie tam, ale… Trudno jest mi zostawić teatr. Można powiedzieć, że jestem człowiekiem rozdartym. Kiedy w sierpniu 2002 roku stanąłem na podwórku kamienicy przy alei Solidarności, od razu wiedziałem, że tu będzie mój teatr. Pomysł jego założenia narodził się, tak naprawdę, w 1988 roku. Wtedy nie wyobrażałem sobie, że mógłbym mieć własną scenę lub sceny. Ustrój był nie ten, a i moja świadomość jeszcze wówczas nie do końca do tego dojrzała. Dzięki mojemu „teatralnemu tacie” – Januszowi Warmińskiemu – miałem okazję spotkać się z Josephem Pappem – wielkim broadwayowskim menedżerem. Dużo pytałem o amerykański teatr, o jego finansowanie, mechanizmy funkcjonowania… W pewnym momencie zupełnie niespodziewanie usłyszałem od Pappa: „Emilian, ty załóż teatr”. Odpowiedziałem: „Ale panie Josephie – jest PRL”. „No to jak się skończy ten PRL, to załóż teatr”. Długo chodziłem z tym pomysłem. Przymierzałem się do niego kilka razy. Znalezienie tego wspaniałego miejsca, w którym mieści się obecnie teatr, to był przypadek. A może nie? Może nie ma przypadków? Pamiętam dokładnie dzień, kiedy po raz pierwszy trafiłem do kamienicy przy alei Solidarności. Byłem już lekko podłamany. Wszystkie lokale, które wcześniej zwiedziłem, okazały się, najogólniej mówiąc, marne. Jakieś zamknięte przed laty kina, dawne siedziby banków… To nie było to! Wiedziałem, że w takich miejscach teatr po prostu się nie uda. Moja przewodniczka z urzędu miasta powiedziała w końcu: „Są jeszcze stare magazyny blisko ratusza, ale zalane. Jeden wielki bardak!”. Kiedy to usłyszałem, w mojej głowie zabłysła iskierka nadziei. A kiedy tu stanąłem… Takiego miejsca jak to szukałem od dawna. Chciałem mieć teatr w tkance architektonicznej starej Warszawy. Przecież po wojnie, kiedy miasto było odgruzowywane, większość historycznych murów została wywieziona. Część trafiła za Wisłę, pod stadion. Prawdziwych starych ścian, w których mieszkają stare energie – duchy miejsca, zostało w Warszawie naprawdę niewiele. Poza tym stolica to „miasto w przeciągu”. Ludzie przyjeżdżają tu, zarobią, potem wyjeżdżają. Mało jest rzeczy stałych. W Teatrze Kamienica chcę stworzyć ostoję warszawskości, tradycji, dobrze pojętego mieszczaństwa. Jestem typem człowieka, który nie wyobraża sobie teraźniejszości i przyszłości bez przeszłości. Uważam, że każdy powinien zadawać sobie jak najczęściej pytania: skąd przychodzę, kim jestem, dokąd idę? Wcale nie przesadzę, jeśli powiem, że warto robić to codziennie. Dla mnie te pytania są podstawą medytacji, które prowadzę.

Zaczarowało Pana to miejsce?
Oczywiście! Wszyscy stukali się w głowę. „Dlaczego akurat tu?” – pytali. A ja poczułem właśnie magię, o którą pan pytał. Magię tego miejsca. Jego „genius loci” – duch opiekuńczy, podziałał na mnie. Tak! Teatr sam w sobie jest czymś magicznym, bo zajmuje się wymyślaniem świata, a to przecież nic innego jak właśnie magia. W dodatku to konkretne miejsce ma swoją tajemniczą, niepowtarzalną aurę. Tu czuje się niezwykłą energię. Pojawiła się nawet teoria o czakramie energetycznym. A właściwie… to już nie jest tylko teoria, bo mam jej potwierdzenie od mnichów tybetańskich. Jak działa ta niezwykła energia, można zaobserwować w trakcie spotkań lub bankietów. Do miejsca, gdzie promieniowanie jest najsilniejsze, schodzą się ludzie. Bywa, że w całym teatrze robi się już pusto, a tam, w Piwnicy Warsza, gdzie mieści się jedna z trzech scen teatru, spotkać można prawdziwy tłum.

To chyba jednak nie jedyny przejaw niezwykłych mocy działających w Teatrze Kamienica. Słyszałem, że to miejsce ma swojego ducha, który daje się we znaki pracownikom?
Wyczuwam w pana pytaniu pewien sceptyczny dystans… Niesłusznie! Tu rzeczywiście dochodzi do manifestacji dziwnych zjawisk. Jedni nazwą je duchami, inni cieniami energetycznymi. Ale skoro już personifikujemy teatralnego ducha… Cóż, nazywamy go Bolkiem i żyjemy z nim w swoistej symbiozie. Jest cała masa przykładów jego obecności. Zetknęli się z nim zarówno ludzie otwarci na taką tematykę, jak i bardzo sceptyczni. W miejscu, w którym rozmawiamy, w przyteatralnej kawiarni Nasza Warszawa, na cegłach jednej ze ścian wypisane są nazwiska znanych aktorów, którzy już odeszli. Są tu wymienieni: Aleksander Zelwerowicz, Hanna Bielicka, Tadeusz Łomnicki, Jeremi Przybora, Aleksandra Śląska, profesor Aleksander Bardini oraz dziesiątki innych, którzy dla teatru i Warszawy zrobili wiele ważnych rzeczy. Dzień po śmierci Adama Hanuszkiewicza, z którym miałem zaszczyt pracować przez długie lata, siedziałem ze swoją żoną Justynką przy jednym ze stolików i piliśmy herbatę. Była godzina czternasta, a więc żadne nocne klimaty, które ponoć sprzyjają duchom. Rozmawialiśmy. Trzymałem filiżankę w dłoni, a spodeczek stał na szklanym blacie stolika. Powiedziałem, wskazując na jedną z cegieł: „Justynko, ta będzie dla pana Adama”. W tym momencie spodeczek podjechał w moim kierunku przynajmniej dziesięć centymetrów. Żona nie zdziwiła się. Ona wie, że tu, w teatrze, są to zjawiska normalne. Świadkami wydarzenia były jeszcze dwie kelnerki. Jedna z nich powiedziała wówczas: „Ooo… Panie Emilianie, a wczoraj to gitara wisząca na ścianie tak tańczyła, że dopiero się przestraszyłyśmy”. Takich sytuacji jest tu naprawdę sporo. Dzień przed katastrofą smoleńską również zdarzyło się coś niezwykłego. Kiedy dziewiątego kwietnia około południa przyszedłem na próbę, zastałem mocno pobladłą Kasię – scenografkę. Trzech maszynistów też miało takie… niewyraźne miny. Kiedy zapytałem: „Co się stało?”, usłyszałem: „Panie Emilianie, skrajne krzesło w pierwszym rzędzie… Siedzenie porusza się!”. Byli naprawdę przestraszeni. Uspokajałem ich, bo dla mnie było oczywiste, że to emanacja energii, które tu krążą. Nie  miałem oczywiście świadomości, co wydarzy się następnego dnia. Nie wiem nawet, czy istniało jakiekolwiek powiązanie. Należy jednak pamiętać, że kilkanaście osób z rozbitego samolotu miało być dwunastego kwietnia na premierze przedstawienia „Apel katyński”. A wracając do tematu duchów. Często mówi się o jakimś miejscu, że w nim straszy. Oczywiście przodują pod tym względem stare zamki. W blokach duchy są raczej rzadkością. Z drugiej strony, w nowych teatrach nie udają się sztuki. Natomiast w miejscach z tradycją przedstawienia wychodzą lepiej. Ta kamienica ma sto osiem lat. Bardzo wiele „przeżyła”, zwłaszcza w czasie okupacji. Mieszkający tutaj Żydzi zostali wywiezieni do Treblinki, a następnie trafili do komór gazowych. Bardzo możliwe, że ich dusze tu wróciły i na zawsze zostały. Może stąd wziął się Bolek oraz towarzyszące mu hałasy, tajemnicze kroki, cienie w lustrze. Ja również takie cienie widziałem. Jednak w przeciwieństwie do wielu ludzi, mnie takie zjawiska nie dziwią. W swoim życiu miałem sporo przypadków niezwykłych wydarzeń i już dawno przestały mnie one szokować. Przyjmuję je i traktuję jako normalny element naszej rzeczywistości.

Mówił Pan o czakramie, o medytacjach. Rozmawiamy o duchach. Ale zwrot „zjawiska paranormalne” budzi Pana zdecydowany sprzeciw. Dlaczego?
Bo nie istnieją zjawiska paranormalne! Absolutnie nie! Nazwa jest błędna i nie oddaje ich istoty. To nie są zjawiska paranormalne, tylko zwyczajna fizyka. Proponuję popatrzeć na rozmaite fenomeny w zupełnie odmienny sposób niż dotąd. Teraz rozmawiamy. Przede mną leży reporterski dyktafon. Pan ma na ręku zegarek, a na nosie okulary. Czy ja w to wierzę? No, wierzę, bo widzę te przedmioty. Ale gdybyśmy żyli w średniowieczu, to prostą konsekwencją pojawienia się dyktafonu byłoby oskarżenie nas o czary i stos za ich uprawianie! Człowiek ma problemy z zaakceptowaniem takich zjawisk, jak opisałem wcześniej. W głowie nie mieści mu się, że manifestacje energii, które my określamy czasami mianem duchów, mogą być czymś zupełnie naturalnym. A moim zdaniem to część naszego świata, która z czasem zostanie opisana przez naukę. Zwierzęta i rośliny nie mają takich problemów jak ludzie. One żyją w świecie telepatii oraz zjawisk, które my określamy, tylko z racji niewiedzy, jako paranormalne. Bociany z jakichś powodów spotykają się w jednym miejscu. Nie mają telefonów komórkowych, a jednak gromadzą się na swoje przedodlotowe „sejmiki”. Aborygeni potrafią wysyłać sygnały na odległość kilku tysięcy kilometrów. Ja sam doświadczam kontaktów pozazmysłowych. Zresztą chyba większość ludzi miała w życiu tego rodzaju sytuacje, że w chwili, kiedy pomyśleli o jakiejś osobie, otrzymywali od niej SMS-a albo dzwonił telefon. Moim zdaniem nie ma w takich zjawiskach niczego nadzwyczajnego. Wprawdzie nie opisała ich jeszcze nauka, ale to tylko kwestia czasu. Jakieś dwa lata temu ukazała się praca naukowa biologów z Poznania. Można dowiedzieć się z niej, że drzewa mówią, pamiętają… Mają pamięć białkową. Porozumiewają się nie tylko z innymi drzewami, ale również ze zwierzętami. Mogą to robić dzięki telepatii. Cała struktura lasu to wielki dobrze nastrojony mechanizm. Te wszystkie informacje znajdują się w pracy naukowej. A przecież większość ludzi w dalszym ciągu skłonna jest traktować drzewa jak przedmioty. No… może nie wszyscy! Ostatecznie skądś wzięło się praktykowane przez niektórych przytulanie się do drzew. Ale mimo to trochę nie wierzymy temu, co przecież podświadomie wyczuwamy. To tak, jakbyśmy nie w pełni ufali sami sobie. Wielu ludzi nie dopuszcza do świadomości pewnych faktów. A ileż to razy słyszeliśmy w życiu taką frazę: „U tej pani rośliny dobrze rosną, bo ona ma pogodny charakter, a w dodatku z nimi rozmawia”. Ale taka rozmowa nie zawsze musi być łagodna. Kiedyś posadziłem w swoim ogrodzie jabłonkę – piękna papierówka. Drzewo wyrosło wspaniałe. Problem był jeden: latami prawie nie miała owoców. Jak pojawiło się jakieś jabłuszko, to marniutkie i małe. Ponieważ kołatał mi się po głowie przykład chłopa bijącego jabłonkę batem, żeby rodziła, to postanowiłem skorzystać z tej podpowiedzi umysłu. Dla zabawy wziąłem do ręki siekierę i podszedłem do drzewa. Powiedziałem: „Popatrz, co ja tu mam, cholero!”. Mówiłem nawet gorzej, ale ponieważ wywiad będą czytały również damy, więc daruję sobie szczegóły. W dalszej części mojej rozmowy z jabłonką stwierdziłem: „Dałem ci szansę, a ty co? Widzisz, to jest siekiera. Jak nie urodzisz mi jabłek w przyszłym roku, to cię zetnę. Z korzeniami wyrwę. Rozumiesz? Uważaj na mnie! Nie żartuję”. W następnym roku drzewo było obsypane pięknymi, dorodnymi jabłkami. Można powiedzieć, że to zbieg okoliczności. Hmm… A może jednak mnie słyszała? Może nie do końca rozumiała, ale mogła wyczuwać zagrożenie. Pojęła intencje człowieka z siekierą, który jej grozi. Podobnie jest z moimi psami. Miałem Czwartka. Ile razy było tak, że tylko o czymś pomyślałem, a on wykonywał moje polecenie. On odbierał… On ze mną rozmawiał. Zresztą, drugi Czwartek, następca pierwszego, zachowuje się tak samo. Jakby dusza z jednego psa przeszła na drugiego. Jeśli kogoś razi słowo dusza… dobrze, niech będzie energia. Te psy naprawdę zachowują się identycznie. A wracając do problemu zjawisk paranormalnych. Uważam, że nazwa jest absolutnie błędna. Powtarzam – to są zjawiska najzupełniej normalne. Najzupełniej. Natomiast to nasze postrzeganie, w wyniku ewolucji i rozwoju kulturowego ludzkości, przestało być normalne. My już nie kontaktujemy się z naturą w taki sposób, jak to bywało niegdyś. To wygląda tak, jakbyśmy przestali być częścią przyrody. Oczywiście nie wszyscy. Uważam, że mnie udało się utrzymać kontakt z naturą i szczycę się tym. Ale proszę sobie wyobrazić, że są tacy, którzy twierdzą, iż powinienem się tego wstydzić. Nie! Nie wstydzę się! Moimi braćmi są zwierzęta i rośliny. Ludzie oczywiście też! Ale specjalnie wymieniam ich w drugiej kolejności. Przyroda jest mi dużo bliższa i chyba lepiej ją rozumiem. Z ludźmi różnie bywa. Nie wszystko jest dla mnie jasne w ich zachowaniu. Zbudowali sobie świat, którego nie są w stanie ogarnąć rozumem. Człowiek, dążąc do szczęśliwości, zaczął robić to za wszelką cenę. Kultura materialna nazwała szczęśliwością pieniądze. To wielki błąd. „Mieć” już dawno przelicytowało w naszym świecie „być”. Bardzo wielu ludzi ma taki właśnie problem ze swoim życiem. Wydaje im się, że gromadząc dobra materialne, uzyskają szczęście. Nie! Z całą pewnością nie! To bardzo zła droga. „Mieć” nigdy nie prowadzi do „być”. Nigdy! Prowadzi tylko do pozorów „być”. A kto wie, czy takie samooszustwo nie jest znacznie gorsze od otwartego powiedzenia sobie: stawiam tylko na „mieć”!

Zwierzęta ocaliły Pana od śmierci.
Tak! Miałem dwa i pół roku. W sylwestra uciekłem z domu… Zresztą ja często uciekałem. Taka natura. A wówczas uciekłem dlatego, iż moja babcia powiedziała, że jeśli będę broił, ona za karę wsadzi Babę Jagę do worka, zaniesie ją nad Świder i wrzuci do wody. To była poważna groźba, bo Baba Jaga była moją bajkową ulubienicą. Ta postać po prostu mnie fascynowała. Oczywiście nie wytrzymałem i coś tam zbroiłem… bo ja broiłem okrutnie! Mając poczucie winy, poszedłem nad rzekę uwolnić Babę Jagę. Mieszkałem wówczas z rodziną w Józefowie. Brzeg rzeki to były kompletne ugory. A tu w dodatku wieczór i trzaskający mróz sięgający dwudziestu kilku stopni. Moje szanse na przeżycie w takich warunkach były naprawdę niewielkie. Proszę sobie wyobrazić, że para idąca na zabawę sylwestrową do Otwocka dostrzegła w świetle księżyca wielką sforę psów i usłyszała dziecięcy śmiech czy płacz. Zainteresowali się. Ujrzeli dziecko w otoczeniu psów, które grzały malca swoimi ciałami. Niesamowite! Przecież sfora bezpańskich zwierząt gromadzi się wówczas, kiedy są głodne. Łatwiej jest im polować. A tu miały smaczny kąsek. Bo niewątpliwie tak właśnie mogły na mnie patrzeć. Jak na dobre, świeże mięsko! Tymczasem one nie zrobiły mi krzywdy. Przeciwnie, ocaliły mnie. Tak naprawdę to dały mi drugie życie. Miałem przecież wszelkie szanse, żeby zamarznąć. Opiekowały się mną tak bardzo, że nie chciały mnie oddać. Mężczyzna musiał podrażnić psy, a kiedy część za nim pobiegła, kobieta zdołała mnie odebrać sforze. Całe to zdarzenie bardzo trudno wytłumaczyć w sposób wyłącznie racjonalny. Tam nad Świdrem zdarzyło się coś naprawdę niezwykłego. Co się zadziało w głowach tych zwierzaków? Kim tak naprawdę były? Głodne psy nie potraktowały mnie jak pokarm. Chroniły mnie! A przecież dzięki mnie mogły zaspokoić swój głód, przeżyć. Nie wiem, co się stało później z tą sforą, ale można powiedzieć, że zaciągnięty wówczas dług spłacam do dzisiaj. Opiekuję się zwierzętami. Opiekuję się również ludźmi.

W tej kolejności?
Proszę się nie gniewać za takie zestawienie. To naprawdę nie ma znaczenia. Dla mnie nie ma różnicy pomiędzy żyjącymi bytami. Człowiek, zwierzę, drzewo zostały stworzone przez Boga, przez Naturę… i należy im się szacunek. Uważam, że nie można przejść obojętnie obok człowieka, któremu coś się stało. Ale nie ominę również cierpiącego psa. Nie przejdę obojętnie obok rośliny, którą ktoś porzucił na ulicy. Więcej… nie odwrócę głowy od zwłok zwierzęcia, które leży na drodze. Ostatnio wracałem z Wilna, na szosie leżał martwy lis. Siedziały na nim wrony. Zatrzymałem samochód, wziąłem rudego za wspaniałą kitę i zaniosłem do rowu. Nie chciałem, żeby jego ciało rozjeżdżały samochody. A wszystko to, niestety, przy akompaniamencie ryczącego klaksonu z samochodu rodaka. Facet stanął za mną i pokazywał, że jestem idiotą. Tak, ale jeśli jestem idiotą, to dla niego! Dla siebie robię to, co każe mi moje sumienie. Opowiem jeszcze jedną historię, która jest dla mnie ważna. Pewnego razu wracałem ze sklepu. Mijałem głęboki dół, z którego wcześniej wybierano piach, a później rzucano do niego różne śmieci. Spojrzałem w tamtym kierunku i pomiędzy odpadkami dostrzegłem leżącego psa. Zeskoczyłem do niego. Nie wyglądał dobrze. Miał zaropiałe oczy, zmechaconą sierść… Konał, umierał. Poczułem się bezsilny. Bardzo chciałem mu pomóc, ale nie wiedziałem jak. Miałem ze sobą bułki, ser oraz mleko. Klęknąłem przy nim i zacząłem podsuwać mu pod nos jedzenie. Trochę się obawiałem, bo miał nieco piany na pysku. Naturalna obawa, czy zwierzę nie jest wściekłe. Ale gdy spojrzałem mu w oczy… były pokorne. Z całą pewnością nie miał wścieklizny. Nie chciał jeść. Wąchał i odwracał głowę. Wciąż mówiłem do niego: „Co ci jest?”. On spojrzał na mnie, położył swoją biedną głowę na moim kolanie. Przez cały czas patrzył mi w oczy. W pewnym momencie westchnął ciężko i… umarł. Długo potem myślałem o tym zdarzeniu. On nie chciał jeść ani pić, tylko godnie umrzeć. Z człowiekiem. Nie chciał umrzeć w śmietniku, do którego ktoś go prawdopodobnie wrzucił. Pragnął poczuć bliskość innej istoty. Ta historia ściśle łączy się z inną, również bardzo dla mnie ważną. Opiekowałem się kiedyś panią Teresą Podwysocką. To była kobieta, której życie stanowiło najlepszy dowód na to, że tak zwana parapsychologia czy też paranormalność jest tak naprawdę normalnością. Ona prowadziła w snach prorocze rozmowy z mężem, który zmarł wiele, wiele lat wcześniej. Dzięki nim pani Teresa przewidziała powstanie „Solidarności”, upadek Związku Radzieckiego… Skąd to wszystko wiedziała? Od męża! Wiele razy słyszałem, jak powtarzała: „Był Antoni i powiedział to, to i to”. Ot, tak po prostu. Traktowała to jak rzecz najzupełniej normalną. Panią Teresą opiekowałem się przez osiemnaście lat, do końca jej dni. Ostatniej nocy, to był luty… czuwałem przy niej. Pisałem sztukę, popijając nalewkę z czeremchy. Co pewien czas pani Teresa budziła się, siadała i pokazywała mi, żebym włączył światło. Włączałem lampkę, żyrandol… Ale to nie było to! Nie była zadowolona. A potem znowu traciła przytomność. To powtórzyło się ze trzy razy. Umarła o brzasku. Przyjechał lekarz, aby stwierdzić zgon. Zapytałem go o zachowanie mojej podopiecznej. Chciałem zrozumieć, o co jej chodziło. Usłyszałem: „Emilian, ona pokazywała ci, że jest już gotowa. Gotowa na śmierć, ale czeka na światło. Gdybyś zapalił lampę za oknem, tworząc sztuczny brzask, to umarłaby wcześniej. Ona pragnęła odejść w światło. Nie chciała odejść w ciemność. Nie pierwszy raz spotykam się z takim przypadkiem”. I teraz proszę mi powiedzieć, jaka jest różnica pomiędzy pieskiem na dnie dołu i wspaniałą panią Teresą? W obliczu śmierci naprawdę jesteśmy tacy sami! Dlatego czuję, że nie mogę różnicować bytów, z którymi się spotykam. Oczywiście, tak jest ułożony ten świat, że zwierzęta są nam, ludziom, podległe, ale to jeszcze nie powód, aby ową podległość bezwzględnie i bezdusznie wykorzystywać.

Czy ma Pan jakichś przewodników duchowych, postacie, które są dla Pana istotne?
Bardzo ważną postacią jest dla mnie Jezus. Niezwykle interesuje mnie historia tego człowieka i to, co z niej wynika. To był wielki mędrzec, wielki filozof... Syn Boży, tak jak każdy z nas! Jego nauki są dla mnie niesłychanie ważne. Uważam, że współczesny człowiek bardzo często zapomina o ich istocie, zadowalając się powierzchowną interpretacją. A że może być ona bardzo myląca… Na to wskazuje historia i to, co przez wieki wyprawiano na całym świecie z naukami Jezusa. Nie chcę tego analizować, ale warto o tym pomyśleć. Równie ważnymi postaciami są dla mnie: święty Franciszek i ksiądz Jerzy Popiełuszko, którego miałem zaszczyt znać osobiście.

Wspominał Pan wcześniej o medytacjach…
Tak, medytuję dużo i od dawna. Właściwie od dziecka. Medytowałem już wówczas, kiedy jeszcze nie znałem tego pojęcia. Doszedłem nawet do pewnej wprawy. W ciągu kilku sekund umiem „znaleźć się wewnątrz siebie”. Nikt nigdy mnie tego nie uczył. A jednak potrafię. Kiedyś z własnej woli zostałem w teatrze na cztery dni i cztery noce. Wymyśliłem sobie taką ascezę o chlebie i wodzie. Wyłączyłem światło. Paliły się tylko świece. Miałem koc, poduszkę i spałem na scenie. Medytowałem. Uważam, że takie odjazdy od rzeczywistości są człowiekowi potrzebne. Zbyt wielki zgiełk nas otacza. Zbyt wiele wokół nas komórek, telewizorów, tabletów… Czasami warto zanurzyć się w spokoju. Wytrzymałem trzy dni i trzy noce. Potem zemdlałem.

Pojawił się Bolek?
Bolek? Cała widownia Bolków! Sam nie wiem, czy to była jeszcze jawa, czy już sen albo wizja. Tłum cieni patrzył na mnie, a kilka z nich pokazało nawet twarze. To właśnie od nich usłyszałem parę bardzo ważnych zdań dotyczących mojego życia, które sprawdziły się i sprawdzają w dalszym ciągu. Nie, nie zdradzę, o czym była mowa. To był przekaz tylko dla mnie! Są rzeczy, których ujawniać nie wolno!

Dziękuję za rozmowę.
Marek Żelkowski



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz