Zapraszam do lektury kolejnego mojego tekstu, który został opublikowany w tomie opowiadań "Nadciąga burza" w 2003 roku.
Siedzieli na drewnianym pomoście mocząc bose stopy w ciepłej
wodzie jeziora. Czekali. Zmrok zapadał szybko, gdyż niemal całe niebo
przesłonięte było gęstymi, ciemnymi chmurami.
- Jest tak
pięknie - szepnął z zachwytem Mateusz.
Od strony lasu
za jeziorem docierały pierwsze, odległe pomruki nadciągającej burzy.
- Będzie padało
przez całą noc - powiedział Wesoły Lesio wciągając głęboko do płuc nasycone
wilgocią powietrze.
- Lubię burzę!
- szepnął Mateusz patrząc zafascynowanym wzrokiem na daleką eksplozję białego
światła. - Błyskawice są takie piękne. Czasami...
- Cicho! -
przerwał mu Lesio. - Chyba zaczyna śpiewać!
Delikatne
podmuchy ciepłego wiatru przyniosły znad środkowej części jeziora pierwsze
dźwięki rytmicznej, przejmującej melodii nuconej przez tajemniczą bestię.
*
* *
Gorące, lipcowe
popołudnie sprawiło, że w miasteczku było pusto i cicho. Większość mieszkańców
odpoczywała po pracy w domach czekając na wieczorny chłód. Po rozgrzanych
ulicach D... włóczyli się bez przekonania tylko pojedynczy turyści oraz
funkcjonariusze straży miejskiej. Pierwsi z przewodnikami w dłoniach szukali
drogi do zabytkowego kościoła i ruin zamku, drudzy z żelazną konsekwencją
wtykali im za wycieraczki samochodów mandaty ze złe parkowanie. Leżąca na
uboczu ulica Akacjowa nie interesowała ani turystów, ani strażników.
Mateusz
siedział na krawężniku chodnika i patrzył na delikatne, kolorowe plamki
przemykające raz za razem po gładkich, brązowoszarych kostkach bruku. Jego
świat był pełen barwnych refleksów oraz subtelnych, zwiewnych cieni. Te cienie
najczęściej były dobre oraz przyjazne, ale czasami stawały się złe i
niebezpieczne. Mateusz nie bał się jednak. Miał osiem lat i wiedział już jak
sobie poradzić. Wystarczyło jedynie zamknąć oczy, a najgorszy nawet cień stawał
się po prostu bezsilny. Sposób ten pomógł mu odkryć Wesoły Lesio, o którym
niemal wszyscy mówili, że jest przygłupi. Mateusz przekonał się jednak, iż nie
było w tych złośliwościach ani cienia prawdy! Lesio był po prostu inny. Widział
rzeczy, których nikt inny nie widział! A czasami słyszał też głosy! Głosy,
które często mówiły mu co ma robić. Tak naprawdę, to Lesio pomimo swych
dwudziestu kilku lat wciąż jeszcze miał duszę dziecka.
Chłopiec
dostrzegł parę żuków wspinających się wolno po żeliwnym słupie latarni. Uśmiechnął
się. Znał doskonale tych sześcionogich jegomości. Tryxxes i Ryxxes byli
nierozłączni. Pojawili się na ulicy Akacjowej w maju i od razu uznali, że jest
wymarzonym miejscem do zamieszkania.
- Dzisiaj
wieczorem może padać - powiedział Ryxxes. - Przydałoby się wreszcie trochę
deszczu, bo ten upał jest już nie do wytrzymania.
- A jak będzie
padać, to będziesz bez przerwy narzekał na wilgoć - mruknął Tryxxes. - Zawsze
jesteś niezadowolony.
- O, bardzo
przepraszam, ale...
- Nie
przepraszaj, tylko zasuwaj w górę, bo do jutra nie wejdziemy na ten słup.
- A właściwie
to po co... Po co wchodzimy na latarnię? - sapnął Ryxxes. - Uważam, że to
zupełnie bez sensu.
- Przecież już
ci tłumaczyłem...
Mateusz zaśmiał
się głośno i wstał z krawężnika. Kłótnia żuków, chociaż zabawna, nie była zbyt
interesująca. Tryxxes i Ryxxes prawie zawsze sprzeczali się o jakieś mało
istotne drobiazgi. Naprawdę ciekawie robiło się wtedy, kiedy jeden z nich
zaczynał opowiadać bajki. W ten sposób Mateusz poznał różne ciekawe historie.
To żuki opowiedziały mu o starym, okrutnym zegarmistrzu, który wyrywał ludziom
serca i zastępował je sprężynami. Od nich usłyszał też o domu umierającym wraz
ze swym właścicielem; o maszynie do zabijania ludzkich marzeń; o opuszczonej,
nieczynnej stacji kolejowej, z której każdej nocy odjeżdżał tajemniczy, widmowy
pociąg i o czarnym cyrku, w którym porwane dzieci zamieniano w bezwolne
manekiny. To były dziwne i straszne bajki, ale Mateusz lubił ich słuchać.
Opowiadał później te historie swoim kolegom z podwórka. Kiedy kończył, zawsze
widział w ich oczach strach.
Chłopiec
spojrzał na bezchmurne niebo i zobaczył lecącego bociana. Ptak miał gniazdo na
kominie nieczynnej piekarni, w której mieszkał od niedawna Wesoły Lesio.
Mateusz zmrużył oczy i uśmiechnął się do swoich myśli. Wpadł mu bowiem do głowy
pomysł, by odwiedzić przyjaciela.
- O ile wiem,
to mama nie pozwala ci włóczyć się samemu po mieście! - mruknął niespodziewanie
znajomy, zrzędliwy głos z góry.
Mateusz
podniósł wzrok i zobaczył Gapcia - krasnala ogrodowego, stojącego na środkowym
balkonie pierwszego piętra.
- Mama o niczym
się nie dowie - powiedział Mateusz i pokazał krasnalowi język. - Zresztą zawsze
mogę powiedzieć, że byłem w wesołym miasteczku. Mama dała mi nawet pieniądze na
karuzelę!
Gapcio wprowadził
się na balkon zaledwie przed miesiącem i niemal od razu zaczął się ze
wszystkimi kłócić. Jego dobre mniemanie o sobie było niezachwiane. Tymczasem
właściciel mieszkania, emerytowany nauczyciel, znalazł krasnala na wysypisku
śmieci. Ta pokraczna, zniszczona kukła, którą ktoś uznał za zbyt brzydką, aby
dalej stała w jego ogródku, bardzo szybko zadomowiła się w nowym miejscu i
pyskowała przy każdej możliwej okazji. W dodatku, poobijany, wypłowiały krasnal
był przekonany, że stanowi nie tylko ozdobę balkonu, ale całej ulicy.
- Ty
nieposłuszny chłopaku - krzyknął Gapcio. - Spotka cię zasłużona kara! Już ja o
to zadbam!
- Nie wrzeszcz
tak, bo popękasz na drobne kawałeczki - powiedział Mateusz i odwrócił się do
krasnala plecami.
Delikatne,
kolorowe plamki tańczące dotąd bezładnie na gładkim bruku ułożyły się
niespodziewanie w wąską, tęczową ścieżkę prowadzącą do skrzyżowania z ulicą
Jaśminową. Chłopiec ruszył odważnie przed siebie, chociaż ścigały go coraz
bardziej wściekłe groźby krasnala.
- Ojciec zerżnie
ci tyłek grubym, wojskowym pasem - wrzeszczał Gapcio. - Nie będziesz mógł
usiąść przez cały tydzień, tak jak Franek z trzeciego piętra!!!
- Rodzice nie
będą nic wiedzieli. Rodzice nie będą nic wiedzieli - powtarzał cicho Mateusz
idąc coraz szybciej w kierunku ulicy Jaśminowej.
Gapcio nie dawał jednak za wygraną.
- Tatusiu, nie!
Tatusiu, już nie będę! Naprawdę nie będę. To było niechcący! Naprawdę! -
wrzeszczał krasnal przedrzeźniając przerażony głos Franka. - Tatusiu, ja nie
chciałem! Naprawdę! Tatusiu!
- Oduczę cię
brojenia raz na zawsze - mruknął po chwili Gapcio, naśladując tym razem gruby
głos dorosłego. - Gdzie jest mój pasek?! Zrobię w końcu z tobą porządek, ty
złośliwy szczeniaku!
- Tatusiu! Już
nie będę! Nie będę! - ryczał krasnal zanosząc się śmiechem.
Mateusz zatkał
uszy palcami i szedł uparcie po tęczowej ścieżce. Franek dostał w skórę po tym,
jak wybił kamieniem szybę w kuchennym oknie Ponurego Staruszka. Chłopaki na
podwórku oglądali później ze zgrozą siny tyłek kolegi i słuchali jego
przerażającej opowieści o wykonaniu wyroku przez ojca. Wszyscy byli
wstrząśnięci. Dlatego też bez wahania i z zapałem przysięgli, że przechodząc
koło drzwi Ponurego Staruszka zawsze już będą na nie pluli.
Kiedy Mateusz
skręcił w ulicę Jaśminową, wrzaski Krasnala umilkły jak ucięte nożem. W
rozgrzanym, ciężkim powietrzu unosił się tylko delikatny, ledwie słyszalny
dźwięk gęśli Dzięcieludka. Skrzat mieszkał w starym, parterowym domu
przeznaczonym do rozbiórki. Chłopiec zaprzyjaźnił się z Dzięcieludkiem w czasie
poprzednich wakacji. Spotkał go, kiedy pewnego popołudnia podczas zabawy w
chowanego ukrył się w mrocznym korytarzu pod schodami. Skrzat był początkowo
nieufny i mrukliwy, ale z czasem przekonał się, że Mateuszowi można bez obaw
powierzać nawet wielkie tajemnice. Dzięcieludek pilnował książęcego skarbu
ukrytego przed wiekami w lochach, głęboko pod miastem. W całym D... tylko
Mateusz wiedział, że jedyne zejście do tajemniczego, mrocznego labiryntu
znajduje się w piwnicy opuszczonego domu. Dzięcieludek pilnował skarbu, grał na
gęślach i śpiewał. Jego pieśni opowiadały o niezwykłych, baśniowych czasach, w
których czary były równie groźną bronią jak miecze, a skrzaty żyły z ludźmi w
przyjaźni.
Mieniąca się
tęczowo ścieżka omijała jednak stary dom i biegła prosto do skrzyżowania ulicy
Jaśminowej ze Śląską. Kiedy chłopiec usłyszał pierwsze dźwięki mechanicznej
muzyki dochodzące z lunaparku, mimo woli przyspieszył kroku.
Wesołe miasteczko przyjechało do D...
poprzedniego dnia i rozstawiło karuzele oraz posępny „Pałac upiorów” na pustym
placu przy końcu ulicy Śląskiej. Babcia mówiła, że przed wojną stała tam
najpiękniejsza w mieście kamienica.
Gdy Mateusz
doszedł już do lunaparku stanął przy białym, drewnianym płotku i patrzył przez
chwilę na wirujące, kolorowe karuzele.
- Muszę tu
przyjść z Lesiem - stwierdził po chwili i ruszył w dalszą drogę.
Kiedy biegł
przez rynek, ktoś niespodziewanie zastąpił mu drogę. Chłopiec podniósł wolno
głowę i poczuł, że robi mu się gorąco. Naprzeciw niego stał bowiem pan Polikarp
z nieodłącznym czarnym parasolem. Mateusz nie znosił tego człowieka i drżał na
samą myśl o tym, co się może za chwilę zdarzyć. Pan Polikarp był bowiem
czarownikiem! Okrutnym, złym czarownikiem. Marek z sąsiedniego podwórka miał
nawet na to dowód! W jednej z książek, które przysłała mu na imieniny babcia z
Białegostoku opisany został pan Polikarp i jego czarny parasol. Sprawa była
więc oczywista!
- A ty, co tu
robisz? - zapytał zdziwiony mężczyzna przekładając parasol z prawej do lewej dłoni.
„Żeby tylko nie
rzucił na mnie uroku” - pomyślał Mateusz.
- Znowu
prysnąłeś z podwórka? - zaśmiał się pan Polikarp. - Nie obchodzi cię, że mama
będzie się znowu martwiła?
„O rany! Ten
jego okrutny uśmiech! Już po mnie!”
- Co masz taką
przerażoną minę? - zapytał pan Polikarp mrużąc lekko oczy. - Myślę, że
najlepiej będzie jak wrócisz szybko do...
Mateusz
postanowił uciekać. Ominął mężczyznę i zaczął biec ile miał tylko sił w nogach.
- Zaczekaj! -
krzyknął pan Polikarp. - Zaczekaj, przecież...
- Nie mam
najmniejszego zamiaru czekać - mruknął chłopiec skręcając w ulicę Kamienną.
Budynek starej
piekarni Kloufa od lat popadał w ruinę. Mały, piętrowy domek z wysokim kominem,
na którym bociany urządziły sobie gniazdo, stał na granicy miasteczka przy
piaszczystej drodze nazwanej dumnie ulicą Bohaterów. Wesoły Lesio sprowadził
się do piekarni na wiosnę. Przedtem pomieszkiwał, raz dłużej raz krócej, w
różnych komórkach, na strychach i w piwnicach. Ludzie zawsze go wypędzali. Po
prostu bali się Lesia, chociaż tak naprawdę nie stanowił żadnego zagrożenia.
Najbardziej lubił się śmiać oraz... przeklinać! Był zawsze radosny i pełen
dobrych chęci. Być może właśnie dlatego niemal wszyscy mówili o nim: „ten
głupek”. Ale Lesio nie był głupkiem!
Drzwi i okna
starej piekarni zasłonięto przed laty grubymi, nieoheblowanymi deskami. Na
pierwszy rzut oka można więc było sądzić, że dostanie się do środka jest
niemożliwe. Mateusz wiedział jednak, że jedna z desek w środkowym oknie na
parterze jest ruchoma. Odchylając ją na bok można było bez trudu dostać się do
mrocznego wnętrza.
Mateusz nie
miał jednak ochoty wchodzić do środka. Przyłożył więc dłonie do ust i wrzasnął
z całej siły:
- Leee -
siooo!!! Leee - siooo!!!
Nie było żadnej
odpowiedzi. Krzyknął jeszcze raz, ale już bez przekonania. Domyślał się, gdzie
może znaleźć przyjaciela.
Lesio siedział
na drewnianym pomoście nad jeziorem. Obok niego leżał stosik niewielkich
kamieni. Od czasu do czasu Lesio brał jeden z nich do ręki, ważył w dłoni, a
następnie ciskał w spokojną taflę jeziora.
- Co robisz? -
zapytał Mateusz siadając obok przyjaciela.
- Badam czy
można żyć wiecznie! - stwierdził spokojnie Lesio.
- Co? Przecież
wiadomo, że już niedługo naukowcy wymyślą jakiś sposób i będziemy żyli po
tysiąc albo po dwa tysiące lat. A kiedyś... Może nawet staniemy się
nieśmiertelni!!! Ty w to nie wierzysz?
- Widzisz te
kręgi na wodzie? - zapytał Lesio rzucając kolejny kamień. - One są jak nasze
życie! Najpierw są wyraźne, ale małe, a później coraz większe, ale coraz
słabsze. Nawet jeśli kamień jest bardzo duży, to kręgi w końcu znikają!
- No i co z
tego ma wynikać? - mruknął Mateusz.
- Myślę, że nie
możemy żyć wiecznie! - stwierdził spokojnie Lesio biorąc do ręki kolejny
kamień.
Mateusz patrzył
przez chwilę na rozchodzące się kręgi i zrobiło mu się smutno. A on nie chciał
być smutny w taki piękny, słoneczny dzień. I wtedy przypomniał sobie o wesołym
miasteczku.
- Przyjechał
lunapark - powiedział. - Mam trochę drobnych więc możemy pojeździć na
karuzelach.
- Dobry pomysł -
stwierdził Lesio rzucając kolejny kamień. - Ja też mam trochę kasy.
- Fajnie! To
idziemy!
- Ale wrócimy
na śpiewanie potwora? - upewnił się Lesio.
- Pewnie, że
wrócimy!
Kiedy Mateusz i
Lesio odeszli, nad pomostem pojawił się rój wielkich, tęczowoskrzydłych motyli.
Owady wirowały przez chwilę nad miejscem, na którym jeszcze niedawno siedział
Lesio, a później jeden po drugim zaczęły spadać na połyskującą w słońcu taflę
wody.
Droga do
wesołego miasteczka minęła im na dyskusji o tym, czy wszystkie potwory z
„Pałacu upiorów” są sztuczne. Lesio twierdził, że niektóre z nich mogą być
prawdziwe. Mateusz, który na początku śmiał się z tego pomysłu, bardzo szybko
zgodził się w duchu, iż wcale nie jest pewien czy jego przyjaciel nie ma
przypadkowo racji. Dlatego też, gdy dochodzili już do bramy wesołego miasteczka
chłopiec postanowił, że musi sprawdzić wszystko osobiście w „Pałacu upiorów”.
Zabawa w
lunaparku ma to do siebie, że bardzo szybko zapomina się o całym świecie.
Jeżdżąc na karuzelach Mateusz i Lesio stracili poczucie czasu. Dopiero kiedy
drżąc z emocji wyszli z krętych korytarzy „Pałacu upiorów”, zorientowali się,
że zapada zmierzch. Kolorowe lampki na karuzelach błyskały wesoło w rytm
skocznego walczyka.
- Musimy biec
nad jezioro! - krzyknął Lesio. - Szybko, bo się spóźnimy!
- No, to na co
czekasz? - zdziwił się Mateusz. - Biegniemy!
Kiedy znaleźli
się na rynku, dostrzegli dużą grupę ludzi stojącą przy wylocie ulicy Kamiennej.
Wszyscy otaczali drewniany dwukołowy wózek, którym stary Pieckowski woził
przeważnie jarzyny na targ. Zaciekawiony Mateusz przepchnął się
bezceremonialnie przez tłumek i zobaczył ogromną, wręcz gigantyczną rybę.
Leżała na wózku bez ruchu. Była martwa, ale w dalszym ciągu wyglądała groźnie.
Ryba musiała mieć prawie dwa metry długości! Wielki zębaty pysk wystawał bowiem
poza krawędź wózka.
- Niezła sztuka
- powiedział stojący najbliżej mężczyzna widząc strach malujący się na twarzy
Mateusza.
Chłopiec nie
mógł oderwać wzroku od potężnej ryby. Miał wrażenie, że jej martwe, wyłupiaste
oczy patrzą na niego z wyrzutem.
- Nie bój się,
mały! - powiedział mężczyzna. - Ta rybka nic ci już nie zrobi. Ale trzeba
przyznać, że to prawdziwy potwór. Stary Pieckowski walczył z nim prawie cztery
godziny, zanim wyciągnął go na brzeg.
Mateusz
odwrócił się na pięcie i wybiegł z tłumu. Lesio czekał na niego w połowie
Kamiennej, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.
- Szybciej, bo
naprawdę nie zdążymy! - powiedział z wyrzutem.
- No przecież
biegnę! Już szybciej nie mogę!
Tego wieczoru
po raz pierwszy od wielu miesięcy potwór nie zaśpiewał. Lesio nie mógł
uwierzyć, że niezwykły koncert, na który czekał jak zwykle przez cały dzień,
tym razem się nie odbędzie.
- Zaczekajmy
jeszcze chwilę - poprosił, chociaż było już zupełnie ciemno. - Może jeszcze
zaśpiewa.
- Idę do domu -
powiedział Mateusz. - I tak będę miał szczęście jak nie dostanę w skórę.
Wesoły Lesio
został na pomoście. Uparcie wpatrywał się w czarną, połyskującą w świetle
księżyca wodę i czekał na niezwykłą pieśń potwora.
Mateusz szedł
wolno w stronę domu. On wiedział, że tajemniczy, przejmujący śpiew już nigdy
się nie rozlegnie. Nie potrafił jednak powiedzieć o tym przyjacielowi.
*
* *
Kiedy
następnego ranka Mateusz wyszedł na podwórko. Wydało mu się ono brudne i
brzydkie. Jednak dopiero wówczas, kiedy wyszedł na ulicę, zrozumiał, co się
stało. Bruk był szary, popękany i wyszczerbiony. Pomimo pięknej pogody nigdzie
nie było widać kolorowych plamek oraz figlarnych, ruchliwych cieni. Świat
przypominał szarą, brzydką fotografię z albumu dziadka. Kiedy Mateusz mijał
małe, rachitycznie powyginane drzewko dostrzegł kątem oka dwa ogromne, paskudne
żuki wspinające się po gładkiej korze. Wstrząsnął się z obrzydzeniem i spojrzał
na środkowy balkon. Farba na krasnalu łuszczyła się coraz mocniej. Bardziej
przypominał teraz straszydło niż Gapcia z bajki o królewnie Śnieżce.
Mateusz
zastanawiał się przez chwilę czy iść do Lesia, ale stwierdził, że nie ma na to
ochoty.
- Trzeba
przestać zadawać się z tym przygłupem, bo chłopaki już się ze mnie śmieją -
mruknął pod nosem. - Pójdę do Franka! Mówił ostatnio, że wgrał na twardy dysk
jakąś fajną grę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz